W ogniu pytań: rozmowa z Pawłem Kikowskim.

Autor: Karol Sadowski

Koszykarze Energi Czarnych dość niespodziewanie odpadli już na etapie ćwierćfinałów Tauron Basket Ligi i tym samym zakończyli trwające jeszcze rozgrywki PLK na 6. miejscu. Jak miniony sezon podsumowuje Paweł Kikowski, jeden z byłych już zawodników słupskiego klubu?

W obszernej i szczerej rozmowie z Karolem Sadowskim, dziennikarzem NiceSport.pl,  były reprezentant Polski opowiada między innymi o nieszczęsnej serii z Zastalem Zielona Góra, kolegach z drużyny, domniemanych spięciach wewnątrz zespołu, trenerze Adomaitisie, słupskiej młodzieży, nowych przepisach PLK, swoich typach na wielki finał oraz planach na przyszłość.

Karol Sadowski: Miniony sezon w wykonaniu Energi Czarnych uznałbyś za porażkę?
Paweł Kikowski: Nie do końca była to nasza zupełna porażka, ale z pewnością półfinał był w naszym zasięgu. Wszyscy w drużynie żałujemy, że nie udało się nam do niego awansować. Tragedii jednak też nie było. Piąte miejsce to nie jest wynik, który mógłby nas w straszny sposób zdołować. Niesmak jednak pozostał i to dość duży. Pięć meczów z Zieloną Górą, prowadziliśmy 2-1 i przegrać takie coś, to nie jest fajne uczucie. Szczególnie, że w czwartym spotkaniu półfinał mieliśmy już praktycznie w kieszeni.

Co według Ciebie zaważyło na dwóch ostatnich przegranych z Zastalem? W obu tych spotkaniach byliście przecież o krok od wygranej?
Generalnie zagraliśmy bardzo słabą pierwszą połowę w piątym meczu, zresztą w czwartym także. I to chyba przede wszystkim zaważyło na naszych porażkach. Trzeba także przyznać, że Zastal miał dość dużo szczęścia w końcówkach, my niestety niekoniecznie. Ogólnie nasza seria była niezwykle wyrównana – dwie dogrywki, dwa mecze na styku i tylko jeden, kończący się naszą dość wyraźną przewagą. Równie dobrze to wszystko mogło się skończyć wynikiem 3-0 dla jednej z drużyn.

Porażka w czwartym spotkaniu, gdzie tak naprawę witaliście się już z półfinałem, miała dla Was zapewne duże znaczenie przed tym decydującym starciem. Nie czuliście się po niej rozbici psychicznie?
Nie, raczej nie. Powinniśmy spojrzeć na to trochę inaczej, to Zastal dostał dodatkowej energii. Wiedzieliśmy, że straciliśmy swój parkiet, a to był nasz ogromny atut. Do Zielonej Góry jechaliśmy z myślą, że będzie bardzo ciężko, w końcu Zastal gra u siebie wyśmienicie. Różowo na pewno nie było i niestety różowo także się nie skończyło.

W ostatnim meczu dwukrotnie schodziłeś z parkietu kulejąc. Za drugim razem wyglądało to już znacznie gorzej i więcej już nie pojawiłeś się na boisku. Przyznam szczerze, że chyba nigdy nie widziałem Ciebie tak wściekłego. Co to dokładnie był za uraz i jak obecnie się czujesz?
W pierwszej połowie podkręciłem nogę, bolało dość mocno. Tak, byłem zły, ale wiedziałem, że to piąty mecz i trzeba spróbować dalszej gry. Wszedłem z powrotem na parkiet, jakoś biegałem, starałem się normalnie grać. Jednak pech chciał, że drugi raz podkręciłem kostkę i to był definitywny koniec. Ból był już zbyt duży. Wiedziałem wówczas, że już nie dam rady.

W Słupsku uznanie kibiców zdobyłeś sobie dzięki niezwykłej otwartości, ale także wielkiemu sercu do walki. Według Dainiusa Adomaitisa nie wszyscy jednak walczyli tak, jak Ty.
Wychodzę z założenia, że każdy zawodnik powinien patrzeć na siebie. Ja zawsze daje z siebie maksimum, nie zawsze jednak mi to wychodzi. Staram się jak mogę, walczę i nigdy się nie poddaję. Choćby było 20 punktów straty, ja będę grał do końca. Taki już jestem. Może wynika to z tego, że tak mnie uczyli rodzice, brat, pierwsi trenerzy, wszyscy dookoła. Nigdy nie można się poddawać.

Z słów trenera oraz Stanleya Burrella wynikało, że w drużynie tworzyły się grupki. Można było także domyśleć się, iż wewnątrz zespołu miejsce miały wzajemne spięcia. Potwierdzisz bądź też zaprzeczysz tej tezie?
Wydaję mi się, że to co dzieje się w drużynie, nie powinno wychodzić poza nią. Stanley mówi różne rzeczy, które według mnie częściowo są nieprawdziwe, w niektórych zaś rzeczywiście ma trochę racji, jednak to powinno pozostać w drużynie, a on sam nie powinien się z tym obnosić. Każdy ma swój program. Stanley uważa, że jest profesjonalistą, ja także za takiego się miewam. Tylko, że profesjonaliści moim zdanie nie wynoszą takich rzeczy z szatni.

Energa Czarni jako jedyny klub grający w TBL nie dokonał w trakcie sezonu żadnych roszad w składzie. Jaki według Ciebie wpływ mogło to mieć na postawę zespołu?
Z jednej strony to dobrze, w końcu mamy do czynienia ze stabilizacją składu. Fakt jest jednak taki, że ciągle dużo mówiło się, że będą zmiany, a z drugiej strony owe spekulacje szybko były ucinane. Ostatecznie żadnych roszad w składzie nie było. Ja dalej sądzę, że mieliśmy dość szeroki skład. Dziewięciu zawodników do gry i trochę młodszy Patryk, który dawał z siebie wszystko, kiedy ja byłem kontuzjowany. Jest jeszcze przecież równie waleczny Wojtek Osiński. Skład był wystarczający. Zastal miał przecież krótszą rotację, a mimo to zdołał nas pokonać. Powinniśmy po prostu lepiej grać.

Twoim zdaniem drużynie brakowało lidera?
Niby go nie było, wiem jednak, że Stanley Burrell chciał być takim liderem. Wydaje mi się, że w tej drużynie był tak zrównoważony skład, że wszyscy zawodnicy, którzy grali, potrafili grać i nie prezentowali podwórkowego poziomu. Myślę, że tu chodziło o całość aniżeli o wykreowanie danego zawodnika.

Przed sezonem mówiło się, że słupszczanie mają jeden z najsilniejszych, jak nie najsilniejszy polski skład w lidze. Jednak to, co miało być naszym atutem, tak naprawdę nie do końca nim było.
Nie będę zaprzeczał, że jeśli chodzi o polaków, to nasze statystyki były słabe. Tak naprawdę każdy zawodnik oprócz Stanleya Burrella miał je gorsze od poprzedniego sezonu. Nie wiem…tak nagle wszystkim nam zabrano talent? To jest trochę dziwne.

W naszej przedsezonowej rozmowie twierdziłeś, że jednym z czynników, który miał wpływ na Twoje przejście do Czarnych był odpowiadający Tobie styl gry, jaki wówczas prezentowali słupszczanie. Ten z obecnych rozgrywek także Tobie odpowiadał?
Przyznam szczerze, że przechodząc do Czarnych myślałem, że ten styl będzie trochę inny. Graliśmy dobrą obronę. Wydaje mi się, że ten znak został zachowany. Na pewno nasza gra była wolniejsza, mniej płynna. Inaczej było za czasów Jerela Blassingamea, który napędzał atak Czarnych, pchał swoich kolegów z drużyny do lepszej gry. Spójrzmy chociażby na Asseco Prokom, gdzie Amerykanin obecnie występuje. Otworzyli się Seweryn, Frasunkiewicz. Jak to się mówi, rzucający potrzebują dobrych podań. To była różnica poprzedniego składu. Zresztą każdy po bokach mówił, że nie gramy fajnej koszykówki. My to nazwaliśmy „błotem”. Fakt, że wygrywaliśmy spotkania i byliśmy w tym błocie całkiem nieźli. Obrona to był nasz atut, atak już nie.

Jakim trenerem był Dainius Adomaitis?
To mistrz obrony i to trzeba mu przyznać. Treningi były z odpowiednim natężeniem. Nie było ani mocno, ani za lekko. Wydaje mi się, że w tym aspekcie wyglądaliśmy na całkiem niezłych.

To prawda, że więcej wymagał od polskich zawodników aniżeli od graczy zagranicznych?
Nie wydaje mi się. Każdemu z zawodników w tym sezonie dostało się po uszach od trenera.

Teoretycznie dało się zauważyć, że między nim a chociażby Cesnauskisem czy Białkiem niejednokrotnie było gorąco. Z czego to wynikało?
Trzeba się o to zapytać Mantasa i Zbyszka. Ja nie będę wypowiadał się w ich imieniu. Osobiście zawsze starałem się nie kłócić z trenerem i wydaje mi się, że chłopaki także się nie kłócili. Czasami wymienili swoje poglądy. Nie chciałbym się wypowiadać w tym temacie, bo to nie jest pytanie do mnie.

Skupmy się może wyłącznie na Twojej osobie. Jak oceniłbyś siebie samego w minionych rozgrywkach?
Na pewno nie jest to szczyt moich marzeń (śmiech). Wydaje mi się, że szczególnie w ataku powinienem dać więcej dla drużyny, średnia zdobywanych przeze mnie punktów wygląda dość kiepsko. Indywidualnie z pewnością nie mogę uznać tego sezonu za udany. Miałem wzloty i upadki. Te rozgrywki były bardzo przeciętne w moim wykonaniu.

Twoje początki w Enerdze Czarnych nie należały do najlepszych. Chyba dość długo walczyłeś sam ze sobą?
Jeśli piłka nie wpada, to na pewno nie jest to dobre. Próbowałem się odnaleźć, w pewnym momencie złapałem formę rzutową i poszło. Ciężka praca się opłaca (śmiech). W pewnym czasie przyjdzie ten moment, kiedy wreszcie zacznie się trafiać.

Za przełomowy można chyba uznać styczniowy mecz z Kotwicą. Wówczas widzieliśmy zupełnie innego gracza.
Fajnie, że udało się zagrać dobre spotkanie przeciwko swojemu klubowi. De facto byłemu, ale wciąż twojemu, bo Kotwica to wciąż moja drużyna. Można powiedzieć, że kamień spadł mi wówczas z serca.

Pech chciał, że w meczu z Treflem, otwierającym drugą część zmagań w „szóstkach”, doznałeś kontuzji oka. Nie bałeś się wówczas, że to dla Ciebie koniec sezonu?
Generalnie myślałem, że po prostu dostałem w oko. W końcu nie widzi się swojego własnego oka. W sumie to część pola widzenia znikła mi w trakcie meczu. Myślałem, że to nic poważnego, ale dziewczyna namówiła mnie na wizytę w szpitalu. Kiedy dowiedziałem się, że będę miał je szyte, trochę się zdziwiłem.

Do gry wróciłeś po dwóch tygodniach. Pierwszy mecz zagrałeś w goglach ochronnych, w kolejnym postanowiłeś z nich zrezygnować. Wnioskuje, że przeszkadzały Ci one w grze?
Troszeczkę. Jeszcze w ataku nie było źle, ale w obronie, kiedy trzeba mieć dość szeroki przegląd pola, już tak. Już we wcześniejszych wywiadach mówiłem, że nie chciałbym przez gogle nadziać się na niespodziewaną zasłonę i nabawić się kontuzji czegoś innego. Postanowiłem, że będę polegał na szczęściu. Już raz było blisko, w piątym meczu z Zastalem. Rzucałem za trzy punkty, kiedy Mobley wyskoczył do bloku i opuszczając rękę, już po rzucie, drasnął mnie paznokciem koło oka. Przypadkowe zagranie, ale już po samym meczu pomyślałem – kurde, było blisko (śmiech).

Pasowała Ci rola dżokera, jaką zazwyczaj odgrywałeś w Enerdze Czarnych, czy jednak wolisz, kiedy na boisko wychodzisz w pierwszej piątce?
Ja większość kariery grałem z ławki i jakoś nigdy specjalnie mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, czasem wolę wyjść jako rezerwowy. Rozgrzewka przedmeczowa trwa długo, czasami człowiek na niej przesadzi i jest okazja aby chwilkę odpocząć, skoncentrować się. Wychodząc z ławki masz zupełnie inną energię do gry.

Są jacyś zawodnicy, z którymi szczególnie cenisz sobie współpracę?
Raczej z całą drużyną fajnie mi się współpracowało. Nie jestem osobą konfliktową. Szczególnie dobrze dogadywałem się z polskimi zawodnikami. Z Krzyśkiem Roszykiem zawsze dzieliłem pokój, było dość zabawnie. Wydaje mi się, że mamy ze sobą niezły kontakt. Bardzo dobrze dogadywałem się także z Mantasem Cesnauskisem, a właściwie z większością polskich graczy. Z Amerykaninami także nie było źle. Świetnie rozmawiało mi się z Davidem Weaverem i Scottem Morrisonem. Z tym pierwszym zawsze jeździliśmy razem na treningi, mieszkał tuż obok mnie.

Przez miniony sezon miałeś okazję grać i bliżej poznać się z wychowankami klubu – Wojciechem Osińskim, Szymonem Długoszem i Patrykiem Przyborowskim. Jak oceniłbyś ich umiejętności?
Chłopaki na pewno się starali. Patryk jest już sporo w tej drużynie i wydaje mi się, że przydałaby mu się zmiana otoczenia, regularna gra. Powinno pozwolić mu się odejść i dać sprawdzić, jak to jest tak naprawdę być częścią drużyny, a nie tylko dodatkiem. Co do Wojtka i Szymona to z pewnością są to fajni ludzie, którzy dają z siebie bardzo dużo na treningach. Nie często bywali w gierkach. Gdy zdarzały się kontuzje, zazwyczaj stawiano na Patryka. Wiadomo, na początku mieli pewne problemy z taktyką i zrozumieniem gry, ale przecież wciąż się tego uczą. Na pewno drzemie w nich potencjał. Wojtek jest nieustępliwy, w ataku może nie jest wirtuozem, ale w obronie stara się grać na maska. Zawsze kiedy graliśmy przeciwko sobie na treningu, starał się uprzykrzyć mi życie i bardzo się z tego cieszył (śmiech). Jeśli chodzi o Szymona – dobrze skacze, penetruje, całkiem nieźle biega, ale ma problemy z kondycją. Dziwne, bo nieźle sprintuje.

Tuż przed Twoim przyjazdem do Słupska, po siedmioletniej przygodzie z Czarnymi, zespół opuścił Hubert Pabian, teoretycznie także wychowanek Energi Czarnych. Postanowił spróbować swoich sił w pierwszej lidze, w której zresztą radzi sobie bardzo przyzwoicie, a przede wszystkim spędza dużo czasu na boisku. Uważasz, że w celu dalszego rozwoju wspomniani Osiński z Długoszem także powinni pójść w jego ślady?
Po pierwsze, oboje zawodnicy muszą tego bardzo chcieć. Muszą pokazywać, że chcą grać, że nie boją się starszych zawodników, że na treningu pojawiają się jako pierwsi, a wychodzą jako ostatni. Innego wyjścia nie mają, bo inaczej nigdy nie będą traktowani poważnie. Jeżeli będą wychodzić razem ze starszymi kolegami pod prysznic, to nic nie osiągną. A czy już powinni odchodzić? Wydaje mi się, że im potrzebny jest sezon, gdzie będą trenować na równorzędnych warunkach. Jeśli są gierki na treningu, to trzeba ich do nich wprowadzać. Od przyglądania się jeszcze nikt w koszykówkę grać się nie nauczył. Jeśli zostaną, to niech będą pełnoprawnymi członkami drużyny. Niech mają okazję popełniać błędy i je naprawiać. Jeśli tego nie będzie, to nie jest granie.

Twoje przejście do Czarnych nie spotkało się z większym entuzjazmem kibiców, teraz jednak wszystko się zmieniło. Przede wszystkim zdobyłeś sobie ich serce swoją niezwykłą walecznością, i tak naprawdę obok Krzysztofa Roszyka jesteś dla nich jednym z priorytetów, jeśli chodzi o kontrakty polskich zawodników na przyszły sezon. Chciałbyś pozostać w Słupsku?
Jest mi bardzo miło, jeśli kibice mają o mnie takie zdanie. Cieszę się, że to co staram się robić zostało zauważone, a swoją postawą udowodniłem, że można na mnie stawiać. Zawsze, obojętnie co by się nie działo, staram się grać na maksa. A czy chcę zostać? Z przyjemnością, ale to nie są kwestie zależne tylko ode mnie. Pewne warunki muszą zostać spełnione zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. To jest kwestia rozmów, wszystko zależy od klubu. Ja swoją ofertę mogę złożyć – chcę grać dla Czarnych w przyszłym sezonie.

Na koniec jeszcze krótko o tym, co działo i dziać się będzie dalej. Ligę kontraktową, czyli m.in. brak spadków, uważasz za słuszne posunięcie PLK?
Trzeba przyznać, że przy spadkach było mnóstwo emocji. Drużyny się tego bały i walczyły ze wszystkich sił. Do końca było wiadomo, że trzeba grać na maksymalnych obrotach i nie można odpuścić. Jednak z drugiej strony dlaczego te drużyny, które mają stabilność finansową i organizacyjnie spełniają normy polskiej ligi, mają w tej lidze nie grać? Chodzi tu tylko o odpowiednią weryfikację.

Ten sezon był także wyjątkowy z innego względu. Brak gry Asseco Prokomu w rundzie zasadniczej spowodował, iż mieliśmy zdecydowanie większą ilość meczów niż to zwykle bywało. Chodzi tu o II etap i podział zespołów na dwie grupy. Według Ciebie zdał on egzamin?
Szczerze przyznam, że na początku nie za bardzo wiedziałem, jak to wszystko będzie wyglądało i jak to zadziała. Na pewno jest to rozwiązanie dość niesprawiedliwe dla tych zespołów, które nie zdołały wywalczyć miejsca w „szóstce”. Oprócz AZS-u Koszalin żadna z tych ekip nie miała okazji skrzyżować rękawic z mistrzem kraju. Pamiętam, jak jeszcze występowałem w Kołobrzegu i wszyscy ekscytowali się rywalizacją z Asseco Prokomem. Przychodziło dużo więcej kibiców, a nam udało się nawet czasami ograć gdyńską drużynę. Myślę, że właśnie to najbardziej bolało ten system. Tutaj jednak także mamy drugą stronę medalu. Granie w tej górnej tabeli to było bardzo fajne uczucie., tak naprawdę co tydzień, a czasami nawet dwa razy w tygodniu, rozgrywaliśmy bardzo ciężki mecz, z bardzo wymagającym rywalem. Praktycznie musieliśmy być cały czas maksymalnie skoncentrowani. Nie można było popełniać błędów, bo od razu mogła przytrafić się taka seria porażek, jaka dotknęła właśnie nas. Fakt, były to przegrane po bardzo wyrównanych meczach, ale przegrane. Wydaje mi się, że przepis ten ostatecznie wyszedł obronną ręką, ale być może sądziłbym inaczej, gdybym był w drużynie z dolnej tabeli.

Nie czuliście zmęczenia po tak dużej liczbie rozegranych spotkań?
Uważam, że im więcej meczów, tym lepiej dla każdego z nas. Chyba każdy z graczy woli grać niż na przykład czekać tydzień po ewentualnej porażce na kolejne spotkanie. Tutaj szybko można się zarówno odbudować, jak i wpaść w dołek.

Komu kibicujesz w półfinałach? Jak Twoim zadaniem rozstrzygnie się bój o finał i rywalizacja w nim samym?
Ciężko mi coś wytypować, bo w tym roku liga jest wyjątkowo wyrównana i nieprzewidywalna. Było mnóstwo niesamowitych zwrotów akcji. Treflowi na pewno będzie w tym momencie ciężko, przegrali pierwszy mecz w Ergo Arenie, Turów zaś złapał pewność siebie. A zgorzelczanie potrzebują tej pewności, co było widać chociażby w szóstkach, kiedy przegrywali mecz za meczem, a gdy przełamali się we Włocławku, machina ruszyła. W drugiej parze jest niemniej ciekawie. Asseco Prokom nie jest już tak mocny, ale wciąż mocnym pozostaje. Zastal natomiast nie jest tak silny, ale potrafi wygrać z każdym.

Spośród tych czterech drużyn jest jakaś, za którą szczególnie będziesz trzymał kciuki?
Przez cały sezon trzymałem kciuki za Czarnych, ale chyba coś za słabo (śmiech).

Pin It

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.